LO im. M.Kopernika

Spotkanie z absolwentką – Marylą Hempowicz – pisarką

26 maja swoją dawną szkołę odwiedziła pani Maryla Hempowicz – pochodząca z okolic Ostrowi Mazowieckiej autorka książek z kręgu literatury popularnej („Krystyna”, „Ona była modelką”, „Julia i mężczyźni”, „Miłość o zmierzchu”). Pisarka nie kryła towarzyszącego jej podczas wizyty wzruszenia, wywołanego powrotem w tak bliskie sercu mury.

Przybyłym na spotkanie uczniom przybliżyła pokrótce swój życiorys: ukończywszy w 1956r. liceum, przez pewien czas była pielęgniarką, a następnie rozpoczęła studia polonistyczne na Uniwersytecie Warszawskim. Pracowała w wielu wydawnictwach; mieszkając w Gdańsku – także w sekretariacie kultury pierwszej „Solidarności”, a potem w Nadbałtyckim Centrum Kultury. Pani Hempowicz przyznała, iż wszystkie zawodowe doświadczenia były niezwykle ciekawe, umożliwiły poznanie wielu wartościowych postaci ze świata kultury, sztuki, bywały też inspiracją do tworzenia kolejnych powieści. Pisarka poświęciła się także działalności społecznej: założyła polski oddział Zonta International – organizacji charytatywnej wspierającej kobiety w trudnej sytuacji życiowej. „Zonta International zajmuje bardzo wysoką pozycję w UNIFEM-ie, fundacji ONZ na rzecz kobiet. To wielka satysfakcja, że udało mi się rozszerzyć jej działalność także na teren naszego kraju – na całym świecie Zonta to zaledwie około 30 tysięcy członkiń.”

Karierę pisarską pani Maryla Hempowicz zaczęła od krótkich opowiadań, z których jedno zostało wyróżnione w ogólnopolskim konkursie. Z czasem autorka rozwinęła je na kartach swojej pierwszej książki – „Krystyny”. Jak sama mówi, nie traktuje tworzenia jak zawód – jest raczej wyjątkowym hobby, źródłem ogromnej radości i przyjemności: „Zawsze fascynuje mnie, że nawet po ostatecznym wydrukowaniu sama znajdę w treści coś, co mnie zaskoczy. Pisząc, mogę słowem oddziaływać na czytelnika, na jego emocje. Takie wzruszenie jest zawsze najbardziej cenne.”

Na zakończenie spotkania pisarka przeprowadziła krótki quiz. Nagrodami były egzemplarze powieści „Ona była modelką”, opatrzone pamiątkową dedykacją autorki. Podczas pożegnania pani Hempowicz – z łezką w oku – przyznała, że niezwykle miło było spędzić razem czas i ma nadzieję, że zobaczymy się ponownie podczas wrześniowych obchodów Jubileuszu Szkoły.

Iza Sochocka kl. Ib

PODRÓŻE ŻYCIA
Maryla Hempowicz

Kiedy dziś, po przeszło pięćdziesięciu latach, wspominam tamten dzień, ostatni dzień sierpnia 1952 r., widzę drogę wśród lasów i pól Mazowsza, i jadącą po niej furmankę. Z przodu siedzi wynajęty woźnica, poganiający dwa konie, pośrodku, na wygodnym siedzisku nasze mamy, a z tyłu pośród sterty bagaży my, trzynastoletnie dziewczynki z Długosiodła: Basia i ja. Zaczynamy nasz pierwszy rok nauki w Liceum Ogólnokształcącym w Ostrowi Mazowieckiej. Wieziemy pościel, (kołdry, poduszki, zmianę bielizny), a także ubranie, buty no i obowiązkowo szkolny strój – granatowy fartuch z białym kołnierzykiem oraz świąteczny mundurek: granatową plisowaną spódniczkę i bluzę z marynarskim kołnierzem. Kilkugodzinna podróż (ok. 24 km), w słoneczny dzień mija nam bardzo szybko na rozmowach żartach i rozważaniach, jaka też będzie ta nowa szkoła, internat, koleżanki i profesorowie. Niepokój dopada nas, kiedy furmanka podjeżdża do ładnego, okazałego gmachu szkoły z ciekawą wieżyczką pośrodku. Ale nie ma czasu – teraz trzeba szybko wbiec na drugie piętro lewego skrzydła, zaznajamiając się po drodze z zapachem stołówki i pasty do podłogi i poczekać na mamę, aby razem wejść do długiej sypialni pełnej łóżek i gwaru tych, które przybyły tutaj wcześniej (i zajęły lepsze miejsca). Przyglądamy się sobie z zaciekawieniem, wybieramy łóżka (niestety w ciemnym kącie sali) i idziemy na przegląd pomieszczeń. Łazienka to duży pokój ze stosem miednic, jednym kranem i kuchenną płytą, na której stoi kocioł do grzania wody. Wc, to szkolna ubikacja piętro niżej – na parterze mieści się kuchnia i stołówka. Wracamy do sali (chyba 12 osobowej) i ścielimy z mamą łóżko, rozpakowujemy bagaże (dostaję półkę i kilka wieszaków w dużej szafie). Segregujemy domowe przysmaki i chowamy do szafki nocnej (nie ma, oczywiście, żadnej lodówki). Cokolwiek nerwowo słucham ostatnich uwag, przestróg i wskazówek mamy, coraz to spoglądając na zegarek. Wkrótce przychodzi chwila rozstania. Nasze mamy wsiadają na furmankę, woźnica zacina konie, jeszcze machnięcie ręką, jeszcze powiewa chusteczka na tle drzew koło kościoła … i zostajemy same. Teraz dopada nas prawdziwy strach – jak to będzie? W tę pierwszą noc kłóciłyśmy się zawzięcie my z Długosiodła i one z Małkini. Z zapamiętaniem, pokrzykiwaniem udowadniałyśmy, że nasze rodzinne miasteczka są najładniejsze i najbardziej znane w okolicy. U nas jest wielki węzeł kolejowy – chwaliła się małkinianka. A my mamy gotycki kościół z 1902 roku i obelisk Kościuszki – ripostowała któraś z moich koleżanek. No i Sienkiewicz w trzecim tomie „Potopu” napisał, kiedy Kmicic przedzierał się z Warszawy ku Litwie, że „sam Douglas nacisnął go w Długosiodle, lecz on rozbiwszy jazdę przedostał się poza nią” – nauczyłam się tego fragmentu na pamięć i teraz wyrecytowałam go z dumą. Naprawdę? – zapytały z szacunkiem nasze przeciwniczki i zamilkły. Sienkiewicz był nie do przebicia i Małkinia poddała się. Zasnęłyśmy dobrze po północy popłakawszy w poduszkę z tęsknoty za domem. Dyscyplina w internacie była surowa – czuwała nad nią stale z nas niezadowolona, siwa dostojna wychowawczyni – pani Diakow. Po południu kiedy pustoszały szkolne klasy, odrabiałyśmy w nich lekcje. Na wyjście do miasta wyznaczone były dwie godziny dziennie i trzeba się było odmeldować u seniorki, pomocnicy pani Diakow, wybieranej na początku roku z dziewcząt starszych klas. Do obowiązków seniorki, należał też cowieczorny obchód sal i gaszenie światła o dziesiątej, oraz prowadzenie zeszytu wyjść i wyjazdów do domu na niedzielę i święta. Ech! Te koszmarne podróże tamtych czasów! Nie było sieci autobusowej a pociągi były tak przepełnione, że trzeba było stać całą drogę, no i przesiadać się, a potem iść pieszo 3 km od Przetyczy do Długosiodła. Czasem kiedy wybierałyśmy się w kilka do domu, jechałyśmy przepełnionym autobusem do Dybek i stamtąd szłyśmy odludną drogą przez las 10 km. Jedną z tych podróży pamiętam do dziś – był mróz i zaspy śnieżne. Brnęłyśmy w ciemnościach i śniegu ze strachem, że napadną nas wilki (mówiło się o tym, że grasują w okolicy), że zabłądzimy, że nie starczy nam sił, aby dojść do domu. Rozgrzewałyśmy się żartami i nadzieją, że już niedługo będziemy w Długosiodle. Ta, która opadała z sił szła jako pierwsza, aby się nie zagubiła. Kiedy doszłyśmy do pierwszych domów, byłyśmy potwornie zmęczone ale i zadowolone, że pokonałyśmy paskudną drogę, i zimę, i strach… Internat to był odrębny świat w szkole. Na początku odczuwałyśmy cichą niechęć dziewczyn z „miasta”, czyli mieszkanek Ostrowi – odwzajemnioną, oczywiście. Ale trwało to krótko, póki się nie poznałyśmy i nie zjednoczyło nas wspólne stawianie czoła szkole. Szkoła była wówczas poligonem politycznej indoktrynacji – przesiąknięta atmosferą podejrzliwości i nieufności, niosła strach przed donosem, przed odkryciem się z poglądami odmiennymi niż narzucone z góry. „Pamiętaj, ty tylko słuchaj, ale nic nie mów” – radziła babcia. „A do tego ich ZMP to się zapisz, skoro wszyscy się zapisują, a jak ci się nie spodoba to się wypiszesz”. Ale to już nie było takie proste. Zapisać się trzeba było, bo wszyscy, bo później łatwiej na studia, bo takie czasy, ale wypisać się – o nie, to już nijak nie było można, bez strachu i kłopotów.

Wpadłyśmy, my, małe trzynasto-czternastolatki w pułapkę socjalistycznej Edukacji – wspólnego maszerowania, śpiewania na akademiach, obowiązkowych zebrań z nudnymi referatami, robienia gazetek ściennych i zbierania podpisów pod apelami o pokój. Były też milsze strony tego życia, lubiłam śpiewać i tańczyć w szkolnym zespole, jeździć do pobliskich PGR-ów na występy, co nazywało się „krzewieniem kultury i ożywianiem sojuszu miasta i wsi”. Lubiłam jeździć na wykopki kartofli i na akcję żniwną (choć nie umiałam pracować w polu, bo moi rodzice nie byli rolnikami). Ojciec pracował w tartaku w Dalekiem, gdzie osiągnął po latach stanowisko kierownika działu eksportu, a mama pracowała w domu. Czas mijał szybko…

W ósmej klasie byłam „przodownicą nauki”, moje zdjęcie wisiało w korytarzu pierwszego piętra, na wielkiej tablicy wśród innych wyróżnionych tym tytułem. Lubiłam język polski, francuski, rosyjski, historię, roboty ręczne i wf. Biegałam, grałam w siatkówkę i koszykówkę (byłam niewysoka, ale szybka i nieźle rzucałam do kosza). Zostałam wysłana podczas wakacji w góry, koło Chabówki, na obóz sportowy dla szkolnych instruktorów. To było wspaniałe – mój pierwszy kontakt z górami, czyste powietrze, dużo ruchu, ćwiczeń i wspaniałe jedzenie. Do dziś pamiętam niepowtarzalny smak chleba, pieczonego przez naszą kucharkę – góralkę, małe drewniane domki, w których mieszkałyśmy, codzienne mecze, dobrą rywalizację, koleżeństwo, sympatie… Wydarzeniem politycznym tamtych czasów była śmierć Stalina. Był rok 1953, byłam w dziewiątej klasie, miałam 14 lat. Zawyły syreny zamarł ruch w całej Polsce, po korytarzach szkolnych niósł się żałobny głos radiowego spikera, niektórzy uczniowie mieli łzy w oczach, ale większość doskonale maskowała radość i nadzieję. Chyba nie zdawałam sobie sprawy do końca, co to znaczy, nie przejęłam się tym, nie widziałam żadnych zmian w moim małym nastoletnim życiu. Czy zmieniła się szkoła wokół nas? Nie umiem ocenić. Na pozór wszystko funkcjonowało jak dotychczas, no może mniej było zebrań i apeli o pokój, a niektórzy kiedyś bardziej gorliwi, stracili butę „wybrańców losu”. Lekcje biegły jak dotychczas. Nie byłam już bardzo dobrą uczennicą, tylko średnio dobrą. Byłam zdecydowaną humanistką. Matematyka, fizyka, chemia to były moje słabe punkty – co za szczęście że zdałam maturę! Z grona profesorów najlepiej pamiętam charakterystyczną i elegancką sylwetkę drobnej biologiczki p. Basi Perzanowskiej, uroczą starszą panią prof. Fiodor (uczącą francuskiego), surową smutną „Sowę” prof. Rubinkowską (od historii), faworyzującą w ocenach chłopców, dostojnego prof. Przeździeckiego (znakomitego matematyka), no i misiowatego, dobrego prof. Wroczyńskiego (od rysunków). To byli świetni pedagodzy, chyba jeszcze przedwojenni, którzy zapewne męczyli się także w gorsecie, nowej socjalistycznej szkoły. Zmorą mojej klasy były częste zmiany w obsadzie pedagogów – polonistów, co nie wpływało dobrze na nasze nauczanie. W ciągu czterech lat mieliśmy ich sześcioro (ale nie pamiętam wszystkich). Najbardziej kuriozalna była prof. K. żona dyrektora szkoły, która uczyła metodą „dyktuję z mojego zeszytu i macie się tego nauczyć słowo w słowo”. Barwną osobą, była drobna chuda dziewczyna, ubrana jak na wspinaczkę wysokogórską (skafander, spodnie, długie sznurowane buty), która zwracała się do nas per „pan” i „pani”. Ta prekursorka dzisiejszej sportowej mody, kiedyś w przypływie szczerości powiedziała nam: „Dostaliśmy wszyscy po studiach nakazy pracy, mnie przypadła wasza szkoła. Ale zanim rozjechaliśmy się, przysięgliśmy sobie, że będziemy bojkotować to całe nauczanie i nie będziemy wypełniać tego głupiego programu”. W tej sytuacji nie trzeba się chyba dziwić, że nie dostałam się za pierwszym podejściem na moją wymarzoną polonistykę, na Uniwersytet w Warszawie (zabrakło mi kilka punktów). Mama namówiła mnie na pomaturalną szkołę pielęgniarską w Warszawie, co do dziś błogosławię, ho, w wielu życiowych sytuacjach przydaje mi się nabyta tam solidna i praktyczna wiedza medyczna. Dopiero po kilku latach pracy w Służbie Zdrowia w Warszawie, zdałam na polonistykę, dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności, który zetknął mnie z p. dr Roxaną Sinielnikoff, pod kierunkiem której przygotowywałam się do egzaminów wstępnych. Po pięciu latach otrzymałam tytuł „magistra nauk humanistycznych”, dzięki czemu mogłam pracować w bardzo ciekawych miejscach (w redakcjach wydawnictw Harcerskiego i Morskiego, w Biurze Kultury „Solidarności” z Lechem Wałęsą w Gdańsku, no i w Nadbałtyckim Centrum Kultury). W 1984 r. wydałam moją pierwszą książkę – dla dzieci „Dzielny statek”, wydaną w 150 tys. Egzemplarzy, potem były powieści dla młodzieży „Krystyna” (1988), „Bogna” (1991), „Karolino, pamiętaj” (1996), „Ona była modelką” (1999). Teraz skończyłam nową powieść „Julia i mężczyźni”… Od 1997 roku jestem członkiem Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Dziś kiedy wspominam swoją szkołę, dominuje uczucie nostalgii i żalu. Nostalgii bo młodość zawsze wspomina się jako czas piękny i utracony na zawsze, a żalu bo nie mieliśmy szczęścia ani do czasów, w których się uczyliśmy ani do sytemu Edukacji… Poddani dyscyplinie strachu i ukrywania prawdziwych poglądów jesteśmy do dziś dziećmi tamtych czasów. Jeszcze teraz kiedy zdarza mi się stanąć przed jakimś zgromadzeniem aby wygłosić przemówienie czy zabrać głos w dyskusji, wraca tamten strach przed odezwaniem się, przed ujawnieniem poglądów. To dziedzictwo strachu tkwi we mnie, ale walczę z nim, i myślę, że skutecznie… Jak to wpłynęło na nasze życie. Trzebaby zrobić badania socjologiczne naszego pokolenia – pewnie byłyby bardzo ciekawe. Co do mnie to w dojrzałym życiu nigdy już nie chciałam należeć do żadnej partii – wolałam nie mieć przywilejów i być osobno, aż do czasów „Solidarności”…

Kiedy dziś patrzę na swoje życiowe podróże, widzę drobną czarnowłosą dziewczynkę z warkoczem, jadącą furmanką do szkoły, widzę też dojrzałą kobietę lecącą samolotem do Paryża, Lozanny, Tuluzy i Zurychu (gdzie podróżowałam na międzynarodowe kongresy, jako prezes gdańskiego oddziału Stowarzyszenia Kobiet Zonta International) i myślę o tym, jak ciekawe jest życie, i jak wielki skok zrobiłam – ja sama i cywilizacja czasów, w których przyszło nam żyć.

Foto: K Zawisza, M Kiejda

Skip to content